Nie bardzo wiem jak się do tego filmu odnieść. Widziałem opinie jakoby to był najlepszy z filmów o 007, ale po obejrzeniu go czuję lekki niesmak. Film do pewnego momentu jest wyśmienity, ze szczególnym uwzględnieniem sceny w fabryce Goldfingera, potem jednak wpada w pewien marazm. Samo zakończenie też nie zadowala ale jest nieco lepsze niż ta nudna sekwencja. Nawet główna partnerka agenta w tym filmie jest jakaś nijaka i na dodatek nie powala urodą. Podsumowując, gdyby film pozbył się sekwencji w stadninie, albo ją jakoś ciekawie urozmaicił to byłby to na pewno najlepszy film o 007. Niestety tak się nie dzieje i wypada to boleśnie, ale należy się 6/10 za fantastyczny początek i za Sean Connery'ego który jak zwykle nie zawodzi jako James Bond
Za dużo się tutaj dzieje przez zwyczajne uwiedzenie kobiet, które, na miłość Boską, znały go mniej niż dobę.
tez dalem 6/10. Rozumiem, ze takie sa filmy z Bondem, ale ilosc absurdu w tej odslonie troche mnie przytłoczyła :P
Już gdzieś kiedyś o tym pisałam, ale co tam, powtórzę się.
Genialność tego odcinka leży gdzie indziej. We wcześniejszych i późniejszych odsłonach Bond jest zawsze postacią "czynną" i wszystko mu wychodzi. Naparza się na skrzydle samolotu, nie obowiązują go prawa fizyki, a przeciwników umiałby pewnie zabić nawet myślą. Tu natomiast przez cały czas obrywa po gębie albo siedzi zamknięty w kazamatach, a dziewczyny giną mu jedna po drugiej, a mimo to i tak wszystko się udaje (nawet lesbijkę sprowadza "na właściwą drogę" ;) A wniosek z tego taki, że niezależnie od tego, czy coś robi, czy nie robi nic, to i tak jest de beściak.
Ja podpisuję się obiema rękoma pod stwierdzeniem, że to najlepszy Bond wszech czasów.
Nie rozumiem w jaki sposób to, że w tej części akurat to że jest bardziej bierny w historii ale wciąż "cool" wpływa na kuriozalne rozwiązania fabularne i wyhamowanie tempa historii w drugiej części prawie do zera.